czwartek, 19 listopada 2015

muzyka dla analityka

steve reich, koncentracja

Ekonomiści, bankowcy, analitycy maści wszelkiej rzadko uchodzą za istoty uduchowione. Nie bez przyczyny – przynajmniej kilkuletni  „trening” na uczelni ekonomicznej dotyczący pragmatyzmu, efektywności i skupienie na celu dość skutecznie wypiera myślenie o świecie w kategoriach estetyki.. wiem, bo sama to przechodziłam.

Nie wiem jakim cudem udało mi się uchować, jakim cudem odróżniam Szostakowicza od Verdiego, ale jakoś mi się udało. Więcej – sądzę, że ta wiedza w życiu analityka pomaga.

Bo jak trzeba spędzić kilka dni i przebrnąć przez miliony rekordów danych, wyłuskać z nich coś sensownego, przygotować raporty, analizy i zestawienia to po pierwsze TRZEBA SIĘ SKUPIĆ, a to wbrew pozorom nie jest łatwe na „ołpenspejsie”, nawet mając swoje własne biuro, nawet pracując w domu dobrze mieć coś, co pomorze się skupić. Można ćwiczyć techniki medytacyjne, można wspomagać się tym, co poleci miła aptekarka, ale można też włączyć muzykę.  Na jakiejś rozmowie rekrutacyjnej nawet usłyszałam, że „to DOBRZE (dobrze?! wtf?!), że potrafię się wsłuchać i zrozumieć muzykę klasyczną bo to znaczy, że mam dość cierpliwości by się wczytać i zrozumieć liczby”.

Nietrudno znaleźć wyniki badań (oczywiście, że amerykańskich naukowców), że muzyka pomaga w skupieniu – ma być to muzyka, która odgrodzi od otaczających dźwięków, ale  z drugiej strony nie będzie inwazyjna i nie będzie rozpraszać bo umysł „przeskakujący” między skupieniem nad pracą a muzyką męczy się jeszcze bardziej (więc teoretycznie rap, techno, pop, disco odpadają). Ma być nieinwazyjnie. Na wszelkich playlistach „intense studying” i „music to focus” króluje Mozart, ale, że jego nazwisko rymuje mi się z angielskim „fart” to sobie podaruję, poza tym to zbyt banalne…przedstawię Wam Pana, którego ja męczę, kiedy wspomagacze koncentracji są mi niezbędnie potrzebne – Steve Reich.
 
 

Jego monotonnie pulsacyjne dźwięki idealnie tworzą barierę przed światem zewnętrznym, a (tym razem wcale nie pejoratywna!) monotonia pozwala nam utrzymać muzykę „z tyłu głowy” i nie przeszkadza nam w skupieniu nad zadaniem. Można też odruchowo pomachać nóżką ;)
Reich był też często przywoływany w kontekście tegorocznej edycji Warszawskiej Jesieni i pojawienia się pojęcia Dynamistatyka – bo taki jest właśnie Reich – niby dźwięki płyną, niby się zmieniają, ale w warstwie rytmu i długości dźwięków istnieje taka jednorodność, że jednocześnie mamy wrażenie, że nic się nie zmienia. Stałe zmienności, zmienna stałość. I dość szczególne przeżycia estetyczne.





A tak naprawdę to jest jeszcze inna przyczyna, dla której uważam to, co pisał Reich za muzykę ciekawą dla analityków, czy innych umysłów ścisłych – tak samo jak Stockhausen i Nono – pisał swoja muzykę nie tyle dla wzbudzenia w odbiorcy emocji – muzyka jest wynikiem metodycznej pracy, eksperymentów, poszukiwania, negowania tradycyjnych technik kompozytorskich. Ale więcej o tych eksperymentach – poddanie muzyki prawu serii, traktowanie muzyki/dźwięków jako punktów, pierwsze eksperymenty z elektroniką, utwory grane wg wykresów giełdowych, czy muzyczne eksperymenty na roślinach O.O – to może następnym razem.


Teraz muszę  zrobić raport…


no dobrze dorzucę jeszcze to - trochę pewnie perwersyjnie, ale naprawdę pomaga się skupić, odciąć i odpłynąć. mam nadzieję, że nie tylko mi...
 
 
 

piątek, 13 listopada 2015

3 kroki do polubienia muzyki poważnej

classical music


Tak wiem – nigdy nie lubiliście, nie podoba Wam się i już. Ale mam propozycję – przynajmniej spróbujcie. Bo to nie jest tak, że muzyka muzyce równa i albo się polubi albo nie. Muzyka poważna wymaga skupienia, trzeba się z nią obyć, trzeba NAUCZYĆ SIĘ jej słuchać. Niestety polska edukacja muzyczna jest jaka jest i w szkole nikt nie sprawił, że pokochaliśmy Szostakowicza, więc albo jesteś profesjonalnym muzykiem, albo w domu od dziecka słyszałeś klasykę bo rodzicie Cię "katowali", albo cała praca dopiero przed Tobą...  A zacząć trzeba od rzeczy łatwiejszych. Więc proponuję 3 proste kroki do polubienia muzyki poważnej, jeśli po tym eksperymencie powiecie, że nie, dalej Was nie ujmuje – nie będę się upierać i naciskać.


 1- muzyka filmowa – tak tak, nie zawsze sobie to uświadamiamy, ale to często muzyka nagrywana przy udziale potężnych orkiestr. Nazwiska Ennio Morricone, Hans Zimmer brzmią znajomo? Albo nie szukając daleko – Lorenz, czy Preisner. Może by od nich zacząć? Dobre głośniki, lampka wina, wspominając ulubione filmy, albo do samochodu na długie trasy ( muzyka z westernów jest najlepsza na takie wyprawy ;) )


2- klasyka klasyki  - spodobał się Zimmer? Muzyka z „Gladiatora” przyprawia Cię o przyjemny dreszcz na plecach? O to chodziło! to teraz podniesiemy poprzeczkę trochę wyżej. Choć wciąż przyjemnie będzie – Mozart, Vivaldi, Verdi, Puccini. Taki pop muzyki klasycznej. Łatwy i przyjemny.  Możemy się zacząć zbierać za opery,  theoperaplatform.eu będzie pomocna, albo po prostu bilet do tej najbliższej – takie tytuły, jak Tosca, Aida, evergreeny, od których można zacząć – nie zmęczą, może nawet zabrzmią znajomo. A wyjść z domu zawsze fajnie..
3 – głęboka woda - wszystkie operowe evergreeny zaliczone? Mozarta nucicie pod prysznicem? No to już możemy zaczynać fikołki, Chopin, Lutosławski, Penderecki z okresu sonorystycznego, czy nawet Stockhausen albo Xenakis.  Enjoy!
Wersja dla fanów techno – zanim zabierzecie się za punkt 1 to proponowałabym wcześniej  wyłączyć prąd i przypomnieć sobie jak brzmią prawdziwe instrumenty i dźwięki nieprodukowane komputerowo. Zaczęłabym od albumów unplagged – Metalica? Hey? Nirvana? Cokolwiek, gdziekolwiek słychać żywe instrumenty. Potem płynnie do punku pierwszego i dalej :)

wtorek, 3 listopada 2015

koncerty do zwiedzania


awake your creativity, unusual concert



Muzyka rozgrywa się w czasie. Mniej oczywiste się wydaje, że może się rozgrywać w przestrzeni. Przyzwyczajeni jesteśmy, że utwór jest określony – wiadomo, jak ma brzmieć, wiadomo, kiedy jakie partie słychać bardziej, kiedy solista, kiedy mocniej, a kiedy ciszej. Warszawska Królikarnia jednak w halloweenowy weekend sprawiła gościom psikusa i postawiła wszystko na głowie organizując dwa dni KONCERTÓW DO ZWIEDZANIA. Nie dość, że koncert w muzeum, to jeszcze koncert do zwiedzania..
Kilka sal, kilku muzyków (właściwie same kobiety były to kilka…muzyczek? ;) na początku było łatwo – w jednej sali, muzycy obok słuchaczy, w jednym kręgu, załamując odwieczną i świętą granicę scena- widownia (Xenakis się kłania). Ciekawostka, ale jeszcze nie rebelia. Potem się zaczęło robić ciekawiej – muzycy w kilku salach, niekoniecznie się widząc, a wykonujących jeden utwór, każdy swoją część na innym instrumencie. Publiczność mogła dowolnie się po salach przemieszczać (zwłaszcza dzieciakom się podobało..). Ale teraz – w którym miejscu utwór brzmiał naprawdę? Czy tam, gdzie solista, a fortepian słyszany nieco ciszej (bo grał w innym pomieszczeniu)? Czy przy pudle fortepianu z oddali tylko słysząc głos solistki? Pod koniec wszyscy muzycy zaczęli się przemieszczać względem siebie i względem publiczności, publiczność też swoimi ścieżkami i obłęd już zupełny powstał. I właściwie każdy był na innym koncercie – bo słyszał co innego! I jak tu się odnaleźć?
Było mi na początku trochę dziwnie. Przyzwyczajona do narzuconych form, biernego bądź co bądź uczestnictwa nastawionego na odbiór, interpretację, próby zrozumienia muzyki w fotelu z numerkiem wskazanym na bilecie, trochę nie mogłam się odnaleźć wśród wędrujących słuchaczy, a co dopiero wędrujących muzyków. A tu się wchodzi w interakcje, wytyczając swoją ścieżkę zwiedzania tworzy się własną wersję utworu. I niczyja nie jest jedyna właściwa, niczyja nie jest zła. 
Nie był to projekt najbardziej innowacyjny – od lat się eksperymentuje z muzyką i przestrzenią (patrz: kwartet smyczkowy Stockhausena grany z helikopterów(!), nawet na tegorocznej edycji Warszawskiej Jesieni były instalacje głośników wirujących wokół słuchaczy), ciągle są to jednak projekty raczej okazjonalne, organizowane jako ciekawostka, więc tym fajniej, że nie zdarza się to tylko raz na parę lat. I bardzo polecam następne edycje (liczę, że będą!) albo uczestnictwo w podobnych projektach. Postawienie wszystkiego na chwilę na głowie może tylko tej głowie dobrze zrobić. Bo to nie tylko ciekawostka muzyczna - nasz mózg generalnie lubi jak się go zaskakuje. Lubi niespodzianki i nieoczekiwane zmiany, nowinki i nowości, lubi się uczyć. SCAMPER? Kapelusze De Mello? Ktoś coś?  Bardzo lubię tę teorię, że kreatywność to umiejętność i można ją wyćwiczyć - dlatego warto zmieniać codzienne rytuały, które wykonujemy mechanicznie, na „autopilocie”, dlatego wejście na stół albo położenie się na podłodze lub jakakolwiek zmiana perspektywy i punku widzenia może podsunąć nowe pomysły, po to warto zmieniać drogę z pracy do domu, żeby mieć okazje zobaczenia czegoś nowego i bardziej uważnie przeżyć te kilkanaście  minut, dlatego nawet „gdybanie” nas rozwija bo używamy wyobraźni i uruchamiamy nowe obrazy, tak samo, jak robienie notatek w formie mapy myśli, czy zwiedzanie koncertu w muzeum - przyda się nie tylko dyrektorom kreatywnym.

piątek, 30 października 2015

mroki lochów i piwnic

Muzyka halloweenowa - taka, którą można dzieci straszyć w ciemnym zakątku, i od której ciarki przebiegają po plecach. Ja, jak wiadomo, miłośniczką kameralistyki nie jestem, więc akurat dźwięki monumentalne, symfonie i basy łamiące żebra bardzo mi są po drodze.

Zacząć trzeba o klasyka, rzeczy najoczywistszej i takiej, która sama się nasuwa - toccata i fuga  Bacha. Nic więcej nie trzeba pisać - idealny podkład do obrazków Drakuli podnoszącego się z trumny w ciemnym gotyckim zamczysku, a tę wizualizację mogę bez końca oglądać.



Druga rzecz nieco mniej oczywista - Fluorescencje Pendereckiego. napisane na Warszawską Jesień w '69 roku i nawet widownia i krytycy WJ uznali, że Penderecki przesadził, a widownia i krytycy WJ dużo dziwnych osobliwych rzeczy słyszeli.... to było apogeum sonoryzmu (zgrzytanie, pukanie, faktury zamiast melodii, o resztę pytajcie Wikipedii) w twórczości maestro, od tamtej pory powraca do stylu tonalnego. Na szczęście lub nieszczęście. Jeszcze w ramach ciekawostek - w tym samym stylu sonorystycznym napisane były Polimorphia, czy De Natura Sonoris wykorzystane w soundtracku  Lśnienia (tak- TEGO Lśnienia) . btw - czy na tym zdjęciu maestro nie wygląda tyć diabolicznie?? :)




Noooo i wreszcie. Czy jest coś bardziej mrocznego niż muzyka Beli Bartoka? Coś bardziej niepokojącego i wywołującego ciarki na plecach? Powiem Wam - NIE (no dobra, jest - Carina Burana carla Orfa, ale z zupełnie innych przyczyn i nie wpisuje się w Halloween). Pierwszy raz Bartoka usłyszałam w Operze Narodowej na premierze "Zamku Sinobrodego". Historia znana ? na pewno panny, które "Biegnącą z wilkami" czytały będą wiedzieć - młoda, piękna i niewinna wprowadza się do zamku starego i niebezpiecznego brodatego. Zamek staje się jej domem, panna może z niego korzystać, wchodzić, gdzie chce, poza jedną komnatą, a kobieca ciekawość właśnie tam młodej pannie każe zaglądać. Dalej to już się domyślacie - krzyk, strach i krew, ale czy happy end?  Cudowna niwa do popisów interpretacyjnych dla psychoterapeutów, idealna historia do opowiadania w noc duchów, a w kontekście muzycznym - Bartok badał dość intensywnie muzykę ludową (Węgier oczywiście) i wykorzystywał w pisanych utworach, dla mnie tam ziemie drży w posadach, a i libretto opery napisane jest po węgiersku - co wg mnie tylko wzmacnia wrażenie mroku, węgierski jednak jest specyficzny. 
Jeśli to Was nie poruszy, to już nie wiem, co by mogło, fragment z  "Zamku Sinobrodego" Beli Bartoka, wokale trochę tu pomagają, trochę przeszkadzają, skupiłabym się raczej na muzyce....mrrrrr, te trąby i tuby. Wrota piekieł się otwierają,.

całość TU 
lepszej jakości niż ten krótki fragment, nagranie BBC jednak zobowiązuje

a w Warszawie Sinobrody do posłuchania w lutym w Teatrze Wielkim, Operze Narodowej - ja już swój bilet mam, a Wy?




i deserek
przyznacie, że urokliwe nutki?
po bardzo niepozornym początku szaleńczy koniec

niedziela, 25 października 2015

kiedy ostatnio kupiłeś kredki?



Tym razem o radości dziecięcej i dziecięcych rozrywkach, ale dla dorosłych. Zauważyliście ostatnio wysyp kolorowanek w księgarniach i kioskach?? Kolorowanek dla dorosłych! Z wielkim hasłem MINDFULLNESS albo ANTISTRESS  na okładce. Za pierwszym razem jak zobaczyłam te zeszyty w kiosku to mnie ubawiło i trochę się śmiałam, potem zauważyłam, że ciągle leżą na wystawce, zmieniają się wydania, aż w końcu postanowiłam jakiś mały egzemplarz nabyć. I okazało się, że właśnie zabrakło bo wykupione, zaszłam dnia następnego po pracy: „a wie Pani, rano dostałam kilka sztuk, ale już poszło”.
Yyyy???? No nic, jutro zajrzę.
Trzeciego dnia Pani sama już mnie poznała, nie musiałam pytać, czy są, ale znowu się dowiedziałam, że kolorowanek nie ma, więc już przezornie się umówiłam, że jak dojadą to mi Pani będzie uprzejma odłożyć.
Odłożyła. Zatem po tygodniu od podjęcia decyzji radośnie weszłam w posiadanie kolorowanki. Ja – trzydziestolatka, z wyższym wykształceniem, z dużego ośrodka miejskiego, pracująca w korporacji (poważna?) pani analityk.  
Teraz tylko potrzebne były kredki, wolny wieczór, dobra herbata i dobra muzyka (akurat konkurs chopinowski się dział więc się nie zastanawiałam, co włączyć). I zaczęłam. Wciąż dość mocno się z siebie śmiejąc, ale też mocno ciekawa. Nie tylko tego, czy uda mi się na dłużej skupić na rysowaniu, zapomnieć o bożym świecie (choć to podstawowe założenia) i zrelaksować przy muzyce, ale najbardziej ciekawa byłam, co mi moje kolory pokażą, czy będzie szaro, granatowo, monotonnie, czy szaleńczo kolorowo i z wulkanem energii. Pamiętacie psychologię kolorów? Że używane barwy odzwierciedlają nasze nastroje?  Dlatego też chciałam zobaczyć, co mi z mojego kolorowania wyjdzie. 
Co jeszcze lubię w tych kolorowankach – znowu wchodzimy w świat dziecięcy – kreatywności, radości i beztroski (no chyba, że nam się kredka złamie, to wtedy dziecięcych dramatów). Można sobie przypomnieć dziką radość tworzenia,  puścić wodze fantazji, znowu się czymś zadziwić. Dobry trening, żeby zachować w sobie dziecko :)
Polecam tę niepozorną rozrywkę. 12/10.

a poprzedni, przewrotny tekst o mindfullness można znaleźć TU  

sobota, 24 października 2015

weekendowe ZEN

Ten weekend w salach koncertowych należy bezsprzecznie do Arvo Pärta- w Poznaniu króluje na Festiwalu Nostalgia, w piątek był grany we wrocławskim NFM, w niedzielę w Krakowie na festiwalu Henryka Mikołaja Góreckiego. I dobrze się też wpisuje w moją koncepcję weekendu wyciszenia (pierwsza, poranna część TU z muzyką Hildegard von Binden), zatem Drodzy Państwo, pozwólcie, że przedstawię:

Arvo  pochodzi z Estonii, po pierwszym, neoklasycznym okresie twórczości  zaczął pisać muzykę bardziej kontemplacyjną, cokolwiek by to nie znaczyło. Skupia się na pojedynczym dźwięku, tintinnabulli, czyli imitacji dzwonków. On sam mocno odcina się od przyklejania mu łatki minimalisty, ale też faktem jest, że w nowszych utworach ogranicza instrumentarium, wydłuża trwanie pojedynczych nut ("miłość do pojedynczego dźwięku"), co daje wrażenie czystości, szlachetności i całe utwory są wyciszające i medytacyjne. 

więcej o muzyce Arvo można znaleźć TU

tymczasem dość gadania...




co mi zrobił Chopin

Podtytułem tego postu mogłoby być hasło „co dał mi konkurs chopinowski” albo „jak zaprzyjaźniłam się z Chopinem” i a sprowadza się do tego, że do wszystkiego trzeba dojrzeć, wszystko musi mieć swój czas i miejsce.
Trzeba było mieć duże szczęście, żeby trafić na nauczycieli, którzy potrafili zafascynować Sienkiewiczem, Mickiewiczem, czy Chopinem (lub chociaż ich nie obrzydzić…). Przeważnie dość ponure mamy wspomnienia szkolne związane z tymi panami i dopiero lata później, gdy przez przypadek zdarzy się sięgnąć po to, co spłodzili, okazuje się, że DA SIĘ ich twórczość przyswoić, ale to niewielu się zdarza i właśnie przez przypadek.
Mniej więcej tak samo było ze mną i Chopinem. Różnych rzeczy słucham, lubię chodzić do filharmonii, trochę się znam na operze, ale Chopin…może niekoniecznie. I dopiero przy okazji tegorocznej edycji konkursu zdarzyło mi się posłuchać go dłużej(TU odc.1 moich przygód z Fryderykiem). Od pierwszej tury przesłuchań z lekkimi sonatami i preludiami, przez drugą z mazurami i polonezami po finały z koncertem e-moll w dziewięciu wersjach, już prawie pod prysznicem go nucę… Nie wszystko mi podchodzi, nie wszystkiego bym na dobranoc słuchała, ale zdecydowanie odczarowałam pana Fryderyka i widzę początek miłej znajomości. Być może kilka lat wcześniej by nie zaiskrzyło i nadal bym twierdziła, że „Chopin to niekoniecznie”, jednak tym razem zadziałało – kosztowało mnie to kilka godzin poświęconych na oglądanie i słuchanie konkursu, ale udało mi się odszyfrować, o co chodzi z fenomenem Chopina. Na pewno nie jest łatwo. Po pewnym czasie zaczyna się coraz więcej i więcej odkrywać. I nie tylko przysłowiowe łany zbóż, wierzby płaczące i tę tęsknotę za ojczyzną się słyszy w muzyce, ale emocje, a wręcz tornada. Materiał jest romantyczny- no nie da się tego obejść, więc na romantyzm i emocje słuchając Chopina trzeba się otworzyć, na ten natłok cierpienia i rozterek, i nieszczęść przeżywanych. Ale też tak sobie pomyślałam, że może właśnie tego nam brakuje? Słuchanie Chopina może być takim ćwiczeniem z emocji i odkrywania ich w sobie. Treningiem wrażliwości i odgruzowania się ze złóż cynizmu, rozczarowań i złości?
Widzicie - trochę czasu się poświęci Fryderykowi i można odkryć swoje wrażliwe "ja", o istnieniu którego prawie się zapomniało w codziennej bieganinie :)

dźwięk rosy




No może mnie trochę poniosło z tytułem tego postu, ale to przez dźwięki, jakie chcę Wam dziś podsunąć. Nic na to nie poradzę, że słucham obrazami, muzyka mi odpala filmy w głowie (nie, nie używam zakazanych substancji!) i akurat te poniższe mi się kojarzą z kroplami rosy, kryształem, czymś nieskazitelnie przezroczystym, krystalicznie czystym, może z zimną wodą strumienia górskiego.

Zdecydowanie też kojarzą mi się ze słonecznym porankiem, pełnym spokoju i równowagi, sobotnim – takim, kiedy ładuje się baterie, szuka zen i uwalnia od wszystkich spięć i napięć.
Ładne obrazki prawda?
klikamy play, zamykamy oczy i zaczynamy: PLAY

środa, 21 października 2015

zabierz babcię do opery!


aktywizacja osób starszych
DJ Wika

Post niby na styczniowy Dzień Babci i Dziadka, ale nie - to nie może czekać (tu następuje wiadomy cytat z księdza Twardowskiego). Filharmonie, teatry, opery zaczynają promować swoje programy na nowy sezon i przy okazji przeglądania repertuarów wpadły mi w oko oferty skierowane głównie dla seniorów...zaczęłam drążyć temat - i ofert i teatru aktywizacji osób starszych.
Od dawna sądzę, że myślenie o osobach starszych, nieaktywnych zawodowo jako tych, które najlepsze w życiu już przeżyły, a teraz to niech się młodzi wyszaleją jest złe i z gruntu niewłaściwe. Zdarzają się seniorzy, którzy energią, werwą i entuzjazmem niejednego młodzika by przebili (patrz: Dziarski Dziadek czy DJ Wika ).
Niestety nasze babcie i dziadkowie sami często osiadają na laurach, a brak aktywności, stymulacji, nowych doznań i bodźców tylko przyspiesza proces starzenia. I nasza w tym odpowiedzialność by ich zaktywizować i dać jeszcze trochę radości.

Dlaczego? Bo tylko same dobre rzeczy z tego mogą wyniknąć – poprawicie relacje rodzinne, świetnie spędzicie czas, dostarczycie nie tylko radości, ale i wymiernych korzyści zdrowotnych: od dawna wykorzystuje się muzykoterapię w leczeniu i przeciwdziałaniu demencji i chorobie Alzheimera – udowodniono, że muzyka obniża ciśnienie krwi, zmniejsza niepokój psychiczny, zniecierpliwienie, w zaawansowanych stadiach Alzheimera skłonność do wędrowania i nerwowość, a osoby już niepotrafiące nawet rozpoznać bliskich często są w stanie zaśpiewać piosenkę, którą pamiętają z przeszłości – muzyka świetnie wpływa na funkcje pamięci. Nie musi to być muzyka poważna, w ogóle muzyka. Nowe miejsca, nowe historie, muzyka pozytywnie stymulują umysł – u osób starszych to nie do przecenienia.
Jak? Nietrudno! Można zacząć od podarowania „empetrójki” z muzyką, która może sprawić radość - Mietek Fogg to był świetny gość ;) Babcia na pewno doceni. Może radio z dobrymi głośnikami w ramach prezentu. Można też zorganizować wspólne wyjście na koncert – do filharmonii, teatru, opery – bilety dla seniorów zawsze są tańsze ( ok 30-50% ceny normalnego biletu). Trzeba będzie pewnie powalczyć z oporem „a gdzie mnie tam do teatru! sami idźcie, to dla młodych!”. Więc od razu się zaopatrzcie w dobre argumenty: że bilety już kupione, z nikim innym nie chcecie, nie możecie i w ogóle nie ma innej opcji i się Babcia/ Dziadek wyszykuje na bóstwo na wieczór, będzie GIT! Stawianie przed faktem dokonanym jednak najlepiej działa. A motywacja do ogarnięcia się, zadbania o siebie i „pokazania ludziom” dobrze zrobi.
Można też znaleźć specjalne eventy dla seniorów organizowane, czy wręcz całe programy - np. we Wrocławskim NFM Chór Melomana. I nie tylko duże miasta mają ofertę dla seniorów, dość sztampowe mamy wyobrażenia o klubach seniora, ja wiem, że ich idea wywołuje uśmiech, ale tam naprawdę kapitalne rzeczy się mogą dziać i druga młodość się może przydarzyć ;)
Więc nie kolejny ciepły szal, a bilet do teatru dla Babci!

niedziela, 18 października 2015

opera współczesna - z czym to się je?


don giovanni, powder her face, ades, mozart
górne zdjęcie - DonGiovanni w reż. Stephena Lawless, Canadian Opera;
dolne zdjęcie: Powder Her Face, w reż. M.Trelińskiego, dostępna na theoperaplatform.eu

 
Właściwie ten post mogłabym ograniczyć do powyższej nieudolnej ilustracji. Z grubsza przekazuje wszystko, co chciałam – 90% społeczeństwa na myśl operze wyobraża sobie średnio dynamiczne widowisko, w którym występują dziwnie ubrani ludzie i krzyczą. Jest też głęboko przekonane, że "za udział w takiej szopce trzeba zapłacić jak za zboże" - taki ciąg skojarzeń: szopka, zboże, logiczne i oczywiste prawda? Z mitem cen już się rozprawiałam wcześniej (w tym sezonie DA SIĘ zakupić bilet na koncert dyrygowany przez Pana  Pendereckiego za 10 złotych – tak, dziesięć)

Co do inscenizacji – Panie i Panowie, uprzejmie donoszę, że o ile z muzyką  Dzieł Wielkich raczej niewiele zrobimy, to wizualnie i w warstwie inscenizacyjnej dzieje się coraz więcej i coraz ciekawiej. Dzieje się to w kinie, w teatrze, więc i w operze. Możemy się zżymać na erę indywidualizmu, podkreślania swego istnienia, ekspansji ego (pompowanego lajkami na fejsie, czy rosnącymi statystykami kliknięć na blogu, khy khy), ale też dzięki erze indywidualizmu mamy twórców, którzy mają odwagę przygotować Halkę Moniuszki, czy Don Giovanniego Mozarta  nie wg utartych standardów, nie tylko lekko je modyfikując, ale wręcz postawić na głowie. Zapewne w większości przypadków wprawiając w osłupienie i konsternację krytyków – bo jakże to tak, wiekowe dzieło bezcześcić! Skoro jego autor „wielkim poetą był”. Ano tak to.

Kolejna zmiana: już nie ten śpiewak z głosem ośmiooktawowym jest centrum przedstawienia operowego, a właśnie inscenizator, reżyser. Nie twierdzę, że Maria Callas by dziś kariery nie zrobiła, absolutnie. Twierdzę jedynie, że musiałaby poszerzyć swój warsztat o umiejętności aktorskie. Teatr tożsamości i serii podobnych do siebie inscenizacji już nie ma szans się obronić, publiczność przesiąknięta tempem życia, ilością bodźców potrzebuje ciągle nowego i nowego, zaskakiwania i pobudzania ciekawości. Nikt się nie pofatyguje na kolejną Traviatę wystawioną w strojach z epoki i z mało charyzmatycznymi śpiewakami. Potrzeba tę Traviatę odkryć na nowo – osadzić w innej epoce, innym kontekście społecznym, z innej perspektywy spojrzeć na bohaterów, zdekonstruować, a potem zbudować na nowo. Oczywiście nastręcza to potem problemów interpretacyjnych, bo i jak porównać różne wersje, jak badać to, co w operze powstaje? Jak szukać wspólnych mianowników? Ale wybaczcie – to problem krytyków i akademików – niech oni się martwią, publiczność chce dobrych spektakli.

Tyle w temacie evergreenów. A nowopowstające opery? 
Nic odkrywczego nie powiem – jak papierek lakmusowy odbijają nastroje i opisują świat współczesny. Historie dalej są proste (to operowy constans), ale dotykają mocniejszych tematów, kiedyś nie do pomyślenia. Rozwiązła księżna, mrucząca arię „fellatio”? zapraszam na „Powder Her Face” Adesa. Mniejszości seksualne? Proszę bardzo – Peter Eotovos i „Anioły w Ameryce”, można było niedawno we Wrocławiu oglądać. Warstwa muzyczna – wiadomo, technologie, media, zacieranie granic gatunków i form, to tez się odbija i rezonuje w operze – "Czarodziejska Góra" Mykietyna – czy tam choć jeden żywy muzyk zaangażowany? Ano nie.

Mnie to nawet cieszy. Nie wiem, czy stało się to z konieczności, by przetrwać, czy naturalnie, ale zmiany i odejście od historycznie uwarunkowanych inscenizacji jest ukłonem w stronę odbiorcy. I wielką szansą na utrzymanie go przy sobie. Otwarciem opery na odbiorcę.

Następny krok – wyjście ze świątyń. Czekamy!

tak - to jest zdjęcie z opery i tak - jest na nim Batman. I Jackie Kenndy, ale bardziej z tyłu :) "Requiem dla Ikony" w ramach Projekt P w 2015, źródło: teatrwielki.pl











poniedziałek, 12 października 2015

Mindfullness to ściema

spokój, focus, meaning of life, kontemplacja,



Tytuł nieco prowokacyjny, a przyczynkiem do tego posta był mój poprzedni o złości (TU). Zaczęłam się zastanawiać nad związkami mindfullness i muzyki poważnej. Bo że praktyka uważności to aktualnie jedno z modniejszych haseł nie ulega wątpliwości. Linki, oferty i reklamy warsztatów medytacji, bycia w momencie, redukcji stresu, zachęcenie do zwolnienia tempa i przyglądania się życiu widzę na każdym kroku i w każdym otwartym okienku przeglądarki.
No super.
Łącznie ze sławnym wywiadem z Zuzą Ziomecką (tak, przeczytałam z ciekawości - w końcu kiedyś była naczelną Activista i Przekroju) o tym, jak zabiegana i zapracowana przedstawicielka pokolenia 30latkow postanowiła zwolnic tempo i nie pracować 18 godzin na dobę i nie hulać na imprezach cały weekend.
No super. Winszuję.
Poszperałam też, żeby się dowiedzieć więcej i tak oto:
  • Mindfullness zwiększa zdolność koncentracji
  • Mindfullness pozwala radzić sobie ze stresem
  • Mindfullness pozwala odzyskać kontrolę nad swoim życiem codziennym
  • oczywiście jedną z głównych technik jest medytacja
No super.
To teraz wypadałoby rzucić kilka truizmów na temat muzyki poważnej:
  • Muzyka poważna puszczana małym dzieciom zwiększa ich zdolności intelektualne
  • Muzyka poważna korzystnie wpływa na koncentrację
  • Muzyka poważna może mieć wpływ na wydzielanie endorfin i działanie narządów wewnętrznych (TU trochę więcej o tym)
To wiedzą wszyscy. A ja jeszcze sobie pomyślałam  o godzinach spędzonych w filharmonii na koncertach - na których trzeba wyłączyć telefon, skupić na utworach trwających znacznie dłużej niż przeciętne piosenki w radio i o tym, jak silne skupienie...jest potrzebne? nie- ono samo przychodzi, to się ćwiczy, jak mięsień. Pomyślałam, ile rzeczy w trakcie takich koncertów można sobie przemyśleć, poukładać, na ile pomysłów wpaść. Bo w końcu mamy warunki by w spokoju, nigdzie się nie spiesząc spędzić godzinę, czy dwie. Czy to nie brzmi jak jakiś rodzaj medytacji? Pomyślałam wreszcie o tym, że zawsze jakoś wolniej i spokojniej wracam z opery niż tam wchodziłam, o tym, że musząc się skupić w pracy nad jakimś raportem najchętniej włączam Pendereckiego. I że nie wiem, co miałabym zrobić, żeby jeszcze bardziej zwolnić tempo życia.
 
Czy to nie wygląda podobnie do tego, co serwują trenerzy m-f? Jasne, pewnie nie całe spektrum, ale w dużej mierze jest to zbieżne i myślę, że osoby często słuchające muzyki klasycznej, czy poważnej w mniejszym stopniu potrzebują treningów medytacyjnych i bycia w momencie - bo już to mają wytrenowane. Więc nie, mindfullness to nie ściema w pełnym tego słowa znaczeniu - to inna nazwa na coś, co istnieje od dawna, ale widocznie potrzebny jest szum marketingowy by do poniektórych dotrzeć. I trochę szkoda bo bilet do filharmonii jest na pewno tańszy niż modne warsztaty u modnego trenera..
 

piątek, 9 października 2015

na złość


Warszawa, październik, wtorek, późne popołudnie, mżawka, Ursynów, wiadomo - korki. Białe kołnierzyki wracają do sypialni Warszawy więc tłok na ulicach, zapadający zmierzch nie pomaga, każdy chce już być w domu. Stało się to, co się stać musiało - skrzyżowanie, pośpiech, BUM! i czerwona skoda wgnieciona w tylne drzwi auta.
<wdech>

Czyli jednak nie dojadę szybko do domu. Trzy godziny z głowy, z życia, zmarnowane. Czekanie na policję nie trwa 10 minut - wiadomo, potem załatwianie formalności też w pół godziny się nie zamknie. Chcę krzyczeć, wydrapać pannie z czerwonej skody oczy, powiedzieć panom policjantom, co o nich myślę i żeby się pospieszyli. Chcę zniszczyć coś pięknego.
<wdech>



Po trzecim papierosie już robi mi się niedobrze, a coś bym z rękami zrobiła. Paznokcie przestałam obgryzać pod koniec podstawówki więc też odpada, za telefon łapać mi się nie chce, zaczynam przerzucać kanały w radio, wszędzie wiadomości, tylko na jednym kanale muzyka - Dwójka, transmisja z konkursu chopinowskiego. Cholera, ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę. Wszystko  nie tak, jak powinno, no ale zostawiam.
<wdech>




I odpłynęłam z tymi nokturnami, opusami, majorami, akordami, mazurkami. 
Oddech mi się nawet wyrównał, koncentracja wróciła, ułożyłam plan na weekend, listę zakupów na kolację, wpadłam na kilka dobrych pomysłów.
pobyłam. po prostu. ja i dźwięki.
a nieczęsto mam aż trzy godziny na nic nierobienie.
po młodzieżowemu to się chyba mindfullness nazywa? :D

konkurs trwa do końca października. można słuchać online, albo w Dwójce, polecam 12/10.
z pozdrowieniami, 
furiatka.

ps - a pierwszy link nieprzypadkowo - nie chodzi tylko o wyraz twarzy Jacka i to, że ja miałam podobny w tamtej chwili, ale przede wszystkim jest to utwór Pendereckiego. W ogóle w  soundtracku do Lśnienia wykorzystano kilka jego utworów -Utrenja, The Awakening Of Jacob i De Natura Sonoris i Polimorphię własnie.

Follow my blog with Bloglovin

sobota, 3 października 2015

porywiste wiatry wschodnie

Follow my blog with Bloglovin
shostakovitch, rachmaninov,



W Warszawie na dobre zaczął się Konkurs Chopinowski, można go oglądać na żywo w internecie albo słuchać w Dwójce, więc ja temat Szopena sobie tym razem daruję. Ale też ukryć się nie da, że koncert inauguracyjny konkursu był przyczynkiem do tego postu i początku serii #FajneChłopaki, gdzie będę pisać o ulubionych kompozytorach (niestety światek kompozytorski jest mocno męski, ubolewam nad tym) i muzyce poważnej lekko niepoważnie.

Dziś będzie wiać ze wchodu - mocno i porywiście. Jeśli komuś się jeszcze wydaje, że muzyka poważna jest nudna i usypiająca to dziś zmieni zdanie. Przekonywać o tym będą panowie Szostakowicz i Rachmaninow, a argumenty mają silne (nie siłowe!) - koncerty i symfonie, które raczej zamiast porannej kawy można stosować, a nie jako środki nasenne.

Obaj pochodzą z Rosji, Rachmaninov zmarł w roku 1945, Szostakowicz w 1975, więc nie cofamy się zbytnio w czasie, można mówić nawet o muzyce współczesnej.  Rachmaninow zdecydowanie więcej uwagi poświęcił fortepianowi i pisał więcej utworów na fortepian, o Szostakowiczu Wikipedia mówi, że najwybitniejszym symfonikiem XX wieku był (a Słowacki wielkim poetą - wiadomo). I faktycznie, w rozgrywce na symfonie  15:4 wygrywa Szostakowicz.   
Nie z symfonii sie dziś jednak rozliczamy, tylko z tego, w czym kto dobry i dlatego poniżej subiektywnie wybrane utwory, dające pewność zakochania w obu panach:

Rachmaninov, koncert fortepianowy no3. nagranie z początku lat 80tych, gra Martha Argerich. Ważne to o tyle, że właśnie ta sama Martha wygrała konkurs Szopenowski 50 lat temu, jest gwiazdą w świecie muzyki klasycznej i może nie ma tylu followersów na instagramie co Beyonce, ale kalendarz ma, zapewniam, nie mniej zapełniony niż gwiazdeczki pop. I właśnie TA sama Martha grała TEN utwór na otwarciu tegorocznego konkursu. Bilety rozeszły się w dwa dni, mimo, że tanie nie były.
No, ale ja nei o Marcie miałam dziś - wracając do rosyjskich burzliwych emocji - koncert fortepianowy, z orkiestrą symfoniczną. już w ósmej minucie zaczyna się ciekawie - sztorm i nawałnica, a po 28' do końca to już burza śnieżna.




Szostakowicz - tu jest ciekawie, ale nie chcąc odbierać pracy Wikipedii i zasadności jej istnienia postaram sie krótko: miał dość silne związki z Polską - jego dziadek i pradziadek walczyli w powstaniach listopadowym i styczniowym, on sam startował w konkursie szopenowskim w 1959 roku (nie uciekniemy dziś od tematu konkursu jednak...). i przed II wojną światową i po niej mocno musiał lawirować by przetrwać jako artysta w stalinowskiej Rosji próby wywierania presji na artystów - od pupilka władz do podejrzanego o zamach na Stalina, mało kogo to pozostawiało bez wpływu. Widać (słychać?) to w muzyce - z jednej strony tragizm, z drugiej sarkazm.
Stąd tez wybór poniższych linków: Symfonia nr 3 pierwszomajowa - pełna entuzjazmu pochodu, aż wręcz  słychać tam radosne korowody i Symfonia nr 5 leningradzka - pisana w czasie, gdy rozgrywały się losy II wojny światowej, nazwywana też symfonią nieustającego ciepienia.

symfonia pierwszomajowa



symfonia leniangradzka



Do zestawu "wschodniego" pasowałby jeszcze Strawiński, ale to zostawię sobie na inną odsłonę.




czwartek, 1 października 2015

palcem po repertuarach #2 Europa

To jest sekret i rzecz, do której mało komu się przyznaję – jak byłam mała i myślałam sobie, że jak dorosnę to będę mieć duuużo pieniędzy. Ale dużo to ile? Ano, wg mojego małego wówczas rozumku tyle, by móc sobie pozwolić na fanaberie wylotu na ciekawą wystawę albo przedstawienie na drugi koniec kontynentu, albo świata, jak najdzie mnie taka ochota. Tanie linie lotnicze konsekwentnie dewaluują moją dziecięcą definicję człowieka bogatego, ale nie ma tego złego – mogę myśleć, że osiągnęłam w życiu to, co chciałam J i nie tylko ja. Nie znam dokładnych cyfr, ale sądzę, że potężny tłum co roku lata z Polski do Barcelony, Madrytu, Londynu, bo Berlin to wiadomo – autem można na weekend.  
Sądzę też, że ma to sens, aby pokazać repertuary europejskich oper bo wbrew pozorom bilety nie są drogie (spokojnie przy wczesnej rezerwacji  można znaleźć bilety za 10 euro nawet w La Scali) i wcale nie trzeba wkładać na siebie sukni z trenem ani szpilek wysadzanych diamentami na wieczór tam.  A wrażenia i wspomnienia bezcenne. I chyba fajnie opowiedzieć po urlopie o operze wiedeńskiej zamiast tylko o kawie u Havelki? Mam więc nadzieję, że zainspiruje Was do urozmaicenia sobie planu wycieczkowego.

tu link do części pierwszej : palcem_po_repertuarach_wstęp 
Berlin  http://www.deutscheoperberlin.de – w kwietniu cały Pierścień Nibelungów WAGNERA – 4 razy po 5 godzin kotłów, bębnów, tub i trąb. Historia dość znana – pierścień, który daje władze nad światem i musi być zniszczony. W końcu panowie Wagner i Tolkien nie wypierali się wspólnych inspiracji skandynawskimi wierzeniami. Całej serii nie trzeba oglądać, nikt nie każe, ale choć raz w życiu wypada posłuchać muzyki Wagnera na żywo – choćby po to by wyrobić sobie zdanie i z czystym sercem potem mówić, że NIE LUBIĘ. Premierowo też Sprawa Makropulos Janacka – jakiś czas temu wystawiana w Warszawie – przewrotna opera o nieśmiertelnej divie operowej.
 
ROH Londyn - http://www.roh.org.uk – w ubiegłym roku wystawiali „Króla Rogera” Szymanowskiego, w tym polecenie czegoś szczególnego to trochę problem. Ciekawostką jest Trittico – autorska wersja łącząca trzy opery Pucciniego – na pewno będzie lekko, łatwo i przyjemnie.  Ciekawe mogą być balety Elisabeth ( o Elizabeth I) to z okazji urodzin Szekspira  i Two pigeons.
 
Brukselahttp://www.lamonnaie.be – tu to bym jakiś karnet poprosiła: w listopadzie do zobaczenia Medulla Bjork, na przełomie września i października POWDER HER FACE – koprodukcja polsko belgijska, reżyserował Treliński, a nawet panią Herbuś tam można zobaczyć (!). Opera kameralna więc amatorzy monumentalnych dźwięków mogą nie wyjść zachwyceni, ale warta obejrzenia dla kilku postaci i scenografii. Będzie też dostępna na operaplatform.eu Ciekawie też zapowiada się TO BE SUNG – opisana jako „something amniotic, extremely sensitive, that situates listening within an almost metaphysical feeling of understanding through light, that demands to be heard through the mystery of the eye”. I zdjęcia na stronie kapitalne!
Mediolan - http://www.teatroallascala.org  – mimo tego co pisałam wyżej o operach- symbolach to La Scala mnie w tym roku zaskoczyła – WOZZECK w październiku i listopadzie. W Polsce ta opera się chyba bardziej miłośnikom plakatu kojarzy, a jest w końcu szansa posłuchać o co chodzi. Nie tylko z resztą w Mediolanie do zobaczenia, ale i w Zurichu (już teraz-zaraz jesienią). W czerwcu w La Scali będzie też jeden wieczór poświęcony polskiemu tenorowi – Piotrowi Beczale.
Madryt http://www.teatro-real.com/es  – Teatro real – poza Keiser von Atlantis Ullmana premierowo Written on Skin – 17 marca – całkiem świeża opera napisana na podstawie dość makabrycznej historii średniowiecznej, o mężu, który wykrywszy zdradę żony zabija jej kochanka i podaje na kolacje jego serce. Brrr. Tak okrutnie brzmi, że bardzo bym chciała to zobaczyć i usłyszeć w oprawie muzycznej.  Jest tylko jedno przedstawienie w Mediolanie, a dzień wcześniej w Barcelonie – w Liceu. Historia makabryczna prawie tak samo jak ta o Sinobrodym, co żony swe zabijał (albo o niepochamowanej ciekawości kobiecej i zniewoleniu)  - wersja Mariusza Trelińskiego tej historii po polskiej premierze, wycieczce do MET, można będzie w Paryżu oglądać lub w lutym dwa razy w Teatrze Wielkim. I polecam szczerze – hit absolutny – mroczna muzyka Bartoka, scenografia Kudlicki, reżyseria Trelińskiego ( i nie ma jeszcze pani Herbuś). iść iść iść koniecznie.
Paryż - https://www.operadeparis.fr/ – z ciekawostek Mojżesz i Aaron Schoenberga, i Faust Berlioza - i muzycznie ciekawe, i tytuły nie takie częste.
Zurich http://www.opernhaus.ch/ – jak wyżej wspominałam WOZZECK – „historia degeneracji prostego wojskowego” temat dość nietypowy jak dla opery, a i z muzyką Berga warto się zaznajomić. Poza tym Macbeth Verdiego i Hamletmaschine Rihna z lat 80tych – w świecie opery to nie dużo.  
Amsterdam - http://www.operaballet.nl - tę stronę po pierwsze dodać do ulubionych i oglądać zdjęcia - są tak hipnotyzujące, że najchętniej bym z nich plakaty do swojego pokoju zrobiła. Po drugie repertuar – karnet na całość poproszę J
Budapeszt http://www.opera.hu/ - tu jest bardzo prosto – repertuar mają bardzo klasyczny, bardzo porządny, ale i urozmaicony. To nie jest podrzędna opera serwująca trzy tytuły w sezonie, ale naprawdę ładny zestaw tego, co każdy szanujący się miłośnik opery zobaczyć i znać powinien. Ciekawostkami są dwa tytuły Wagnera z pierścienia Nibelungów – Walkiria i Złoto Renu 
Wiedeń - http://www.wiener-staatsoper.at – jak w Budapeszcie – różnorodny repertuar, raczej klasyczny więc można iść w ciemno ;) to, co zwróciło moja uwagę to aż dwa tytuły Janacka – Jenufa i Sprawa Macropulos, w czerwcu Manon Lescaut Pucciniego i Elektra Straussa (ale to chyba dlatego, że sama nie zdążyłam ich w Warszawie zobaczyć) no i 13go marca TRZY SIOSTRY  Petera Eotovosa, Węgra, który napisał muzykę do Aniołów w Ameryce i można je było obejrzeć rok temu we Wrocławiu podczas festiwalu opery współczesnej. 
O MET nie piszę. Nie znalazłam powodu, z resztą w Polsce w multipleksach można oglądać ich produkcje więc…więc.  
na koniec kraj daleki – Australia i opera w Sydney, naprawdę nie wiem co o tym myśleć: http://www.sydneyoperahouse.com/whatson/sso_pokemon_symphonic_evolutions.aspx
 
 

 

środa, 30 września 2015

palcem po repertuarach #1 - wstęp

Miałam niemały problem z tym tematem. Chciałam przygotować przegląd  najciekawszych (subiektywnie) koncertów w zaczynającym się właśnie sezonie.

Zaczęłam od przejrzenia polskich oper, potem polskich filharmonii, potem pojechałam na zachód Europy zobaczyć co tam w repertuarach piszczy. Wniosków i  propozycji mam kilka..dziesiąt.  Tylko jak Wam to pokazać? Omawiać każdą z instytucji po kolei? W jednym poście? Toż nikt nie przeczyta (#TLDR wiadomo). Jeden post – jeden miesiąc? Jeden post na wszystkie filharmonie, jeden na opery?  Tak źle i tak nie dobrze.  Podział na Polskę i resztę świata chyba najmniej zaburza moją koncepcję przeglądu na co warto się wybrać i na co bilety już rezerwować. 

Dziś dość ogólnie będzie o założeniach, potem szybko Europa (bo krócej i łatwiej), a Polskę zostawię sobie na kolejny post.

Zapinamy pasy. Start.

Po pierwsze – klasyki Verdiego, Pucciniego, Mozarta zobaczycie wszędzie. Są evergreeny nieschodzące z afiszy przez lata i na które można iść w ciemno. Pytanie, czy tego szukamy. Na początek – tak. Nawet te tytuły bardziej polecam, żeby zobaczyć z czym się operę je, czy to w ogóle smakuje i czy chce się więcej. Są miejsca, gdzie tylko taki klasyczny repertuar znajdziemy. To w miastach typowo turystycznych, gdzie opera jest jednym z symboli (nie pokazując palcem na Mediolan, Wiedeń, czy MET w NY) Ale jak już się trzy razy Toscę oglądało a Don Giovanniego nuci pod prysznicem to w repertuarach szuka się smaczków, premier i nietuzinkowych tytułów. I to był mój trop.

Po drugie – opery się „przyjaźnią”. Jest kilka tytułów, które można zobaczyć w kilku miejscach w Europie przygotowywanych przez te same ekipy. Widać to w kalendarzach – czasami nawet dzień po dniu w kolejnych miastach odbywają się spektakle.


Po trzecie – w repertuarach widać rocznice. Jak jest 200. Rocznica urodzin Wagnera to każdy operhaus wystawia Wagnera, jak jest rocznica urodzin Lutosławskiego to wszędzie grają Lutosławskiego – lepiej lub gorzej grają, ale dość łatwo dotrzeć, można się doedukować.  W tym roku jedyna rocznica to urodziny Szekspira ( 400-setne) i widać to tylko w Londynie,  opera Holenderska organizuje galę z okazji swoich 50tych urodzin, cała reszta repertuarów to radosna twórczość i nic wspólnego, żadnych wątków przewodnich więc i trudniej się przedrzeć przez oferty.


Tyle tytułem wstępu
Ciąg dalszy nastąpi J

poniedziałek, 28 września 2015

weekendowy maraton

Po takim weekendzie jak ostatni to by się następnych kilka dni wolnych przydało, żeby nadmiar wrażeń odreagować. I nie – nie startowałam w Maratonie Warszawskim, nie przebiegłam 40 kilometrów, ale chcąc dotrzeć na zaplanowane koncerty w weekend, w obrębie miasta prawie 100  km pokonałam.


trasa: Ursynów – Wawer – Ursynów
Na koniec Warszawskiej Jesieni szumnie zapowiadane „dzieło” Jagody Szmytki LOST -transmedialne awangardowe Talent Show. Że też nic mnie cholera nie tknęło..
Czapki z głów przed organizatorami. Bo żeby pastisz talent show organizować w studiu ATM, gdzie piętro niżej w dokładnie tym samym czasie nagrywano Taniec-z-Wiadomo-Kim to trzeba mieć fantazję nieziemską. I tu by się skończyły moje dobre skojarzenia z tym wieczorem. Bo próbuje sobie przypomnieć, czy między migającymi światłami, świecącymi cekinami, inscenizowanymi wywiadami z występującymi „gwiazdami”, ich wersjami powszechnie znanych przebojów, czy tam było coś muzycznie ciekawego. Hm, po jednej z bardziej utalentowanych kompozytorek polskich (filozofka i kompozytorka z Legnicy,  i link do Jej strony czegoś innego się spodziewałam. Przeładowanie bodźcami- bo oprócz śpiewania i wywiadów były jeszcze wizualizacje i odcinki autorskiego serialu - i wszystko przez półtorej godziny, tylko po to by na koniec się dowiedzieć, że cały performance to metafora złożoności osobowości Millenii (przedstawicielki pokolenia Millenialsów), za którą Autorka się uważa, i że bycie tą Millenią jest bardzo ciężkie. 


Dziękuję. To wiem i bez krzywdzenia swoich oczy i uszu w piątkowy wieczór. Millenialsi są wałkowani przez większość publicystów w prawo i lewo, i prawie już z lodówki wylewają się ze swoim smutkiem cierpienia i samotności w erze mediów społecznościach. Ale inna refleksja wydaje mi się ważniejsza po tym wieczorze – nie wiem, czy tak samo banalna jak rozważania o Millenialsach, ale przypomniał mi się tegoroczny PROJEKT P (Teatr Wielki udostępniał młodym kompozytorom przestrzeń na ich działania i przez trzy lata z rzędu wiosną można było zobaczyć efekty). „Requiem dla ikony” - opera o Jackie Kennedy. Kapitalna w treści – o kobiecie, której życie podporządkowane jest formie (ceremoniałom, rodzinie), a w formie znowu mocno popkulturowa (sama Jackie była przecież ikoną tego świata pop), ale Batman na scenie operowej? Kaczor Donald? Nie oburzam się. Z zaciekawieniem czekam, jak rozwijać się będą mariaże kultury wysokiej z POPem. Kupię POPcorn i rozsiądę się jak w kinopleksie by to obserwować w 3D.


trasa: Ursynów – Centrum – Ursynów
Po piątkowej zgrozie bardzo potrzebowałam czegoś, co mnie ukoi. Bardzo. I o dziwo znalazłam to w szaleństwie Szalonych Dni Muzyki, których kolejna edycja odbywała się w na Placu Teatralnym i w Teatrze Wielkim. Od piątku do niedzieli, 5 sal, koncerty od 10 rano do 22 i banalnie tanie bilety.  Nie jestem zwolennikiem spędzania na takich imprezach całych dni, biegania między jednym a drugim koncertem, po trzecim już nie pamiętając jaki był pierwszy. Więc w sobotę, zgodnie z założeniem było błogo i kojąco. Kwartety smyczkowe oraz panowie Schoenberg i Webern sprawdzają się w takich sytuacjach jak nic innego. Pewnie jeszcze kiedyś poświęcę im więcej czasu na blogu, póki co mała zajawka

W niedzielę wypadało się zdynamizować przed nadchodzącym tygodniem więc poddałam się lekkiemu tornadu dźwięków, które momentami spokojnie mogłoby być soundtrackiem do filmów grozy. Tu z kolei Bartok (tego pana KONIECZNIE proszę zapamiętać, albo nawet już zacząć kochać)

I żeby nie było, że tylko marudzę i narzekam - nie powiem, że ludzie szeleścili papierkami w trakcie koncertu, nie powiem, że panienka w pierwszym rzędzie bezczelnie filmowała, ale powiem za to: MŁODZI DO OPERY. Bo zaniżałam tam średnią wieku, a koncerty i cały festiwal były zbyt fajne żeby Was omijały :)