czwartek, 18 lutego 2016

wycieczki, wyjazdy, pojazdy


To jest post, który miał nie powstać i na pewno nie przysporzy mi przyjaciół.
O największych nadziejach, które stały się największymi rozczarowaniami.


Czas około świąteczny jest trudny - bieganina, przygotowywanie prezentów, makowców, śledzi. Potem tycie przy stole, przygotowania do sylwestra, a po sylwestrze cała uwaga skupiona na realizacji postanowień noworocznych i odnajdywaniu się w nowej rzeczywistości (i nie myleniu się już w pisaniu nowych dat ;p ).
Mi trochę inaczej grudzień i styczeń minęły bo na pakowaniu walizki i podróżowaniu. W połowie grudnia odwiedziłam Toruń, gdzie kończył sie półroczny projekt Słuchalnia - muzyczne znaki czasu. W programie spotkanie z Prasqualem - uczniem Stochausena, wykonanie INORI, dyskusje o Stockhausenie i koncert finałowy w wykonaniu Kwadrofonik. Po przeczytaniu programu dostałam ślinotoku, jak na widok wielkiego kawałka sernika i nie mogło mnie tam zabraknąć.

nadmiar entuzjazmu

W styczniu Wrocław stał się Europejską Stolicą Kultury, a jednym z głównych punktów weekendu otwierającego był projekt Mercouri/Xenakis w NFM. Miał obejmować dwa koncerty z muzyką greckiego kompozytora. Rzadko się Xenakisa w Polsce gra, nie było mnie jeszcze w NFMie i dawno nie było mnie we Wrocławiu, gdzie spędziłam  8 lat, studia i miałam kilka zaległych kaw z dawno niewidzianymi przyjaciółmi - więc znowu - nie do przegapienia.


A potem - po euforii oczekiwania, radości kupowania biletów, pakowania i podróży, nastąpił dygot, nerwowe przygryzanie warg, drganie nóżki i ochota by krzyczeć.
W obu przypadkach.
Bo jasne - fajnie, że w Toruniu zobaczyłam INORI, fajnie, że spotkałam Prasquala, Fajnie, że Kwadrofonik, ale tak fatalnie zorganizowanego eventu w życiu nie widziałam. Nieporadni organizatorzy, brak frekwencji absolutny i nie - nie kupuje odpowiedzi Pani Organizator, że na konfach to tylko branża. Bo 6 osób na panelu dyskusyjnym to porażka - 5ciu organizatorów i ja.. albo się komuś nie chciało, albo ktoś nie potrafił tego wypromować. Spotkania zaczynane z 20 minutowym opóźnieniem, problemy techniczne znajdowane przy rozpoczęciu spotkania (bo się nie da laptopa podłączyć! nikt tego wcześniej nie ogarnął? goście już w sali, a organizatorzy się orientują, że się nie da lapa podłączyć...eh). Koncert finałowy półrocznego projektu dla 20 osobowej publiczności? i to koncert zdobywców Paszportu Polityki? litości...ja bym się nie czepiała, gdyby to finansowała osoba prywatna, ja bym się nie czepiała, gdyby to finansował UM Torunia, ale to finansowało ministerstwo kultury, chyba też Unia, więc pewnie po części i ja i Ty czytelniku. Tak właśnie. Nie wiem, jak Ty, ale ja na prywatki za moje podatki się nie zgadzam.
Nic innego o tym wyjeździe nie mogę napisać i długo się wzbraniałam, że może sobie darować, bo w sumie to posłuchałam, byłam, pozwiedzałam Toruń. Ale od polowy grudnia jednak nerw mi nie przeszedł, więc to chyba większa sprawa i potrzebuje to z siebie wyrzucić. Także to, że bar Małgośka naprawdę daje radę, a w pubie Odessa jest najbardziej czadowy żyrandol i sufit jaki widziałam ever:)

zbyt wysokie wymagania














A dlaczego się z wrocławskim NFMem nie zaprzyjaźniłam?
Na sam gmach się nie da narzekać, mimo, że bydle duże i bezduszne to akustykę niestety ma świetną. Nawet brak dostatecznej ilości toalet wybaczam, repertuar mają wg mnie mało ambitny i raczej zapychacze wsadzają do niego niż kształtują porządnego słuchacza (o usatysfakcjonowaniu cokolwiek kumajacego nie mówię.. choć to temat na osobny wpis), no ale wcisnęli Xenakisa - chwała im za to. wcisnęli na 5 minut. słownie pięć. Reklamowanie koncertu jako część projektu Xenaksis/Mercouri, gdzie gra się 5minutowy utwór Xenakisa i godzinę Korngolda? Czułam się oszukana, okłamana i zawiedziona. jeśli ktoś przyszedł tylko do NFMu (zobaczyć, jak jest w środku..) to nie robiło mu różnicy, gorzej, gdy ktoś popełnia wyjazd do Wrocławia z drugiego końca Polski, żeby posłuchać Xenakisa... NFMie, to był niefajny początek znajomości, nie polubimy się.
...zmieniają się w rozczarowania

Na szczęście starzy przyjaciele wrocławscy osłodzili zawód <3


ps - zdjęcia z wyjazdów polecają do oglądania na instagramie 
ps2 - ja wcale ciągle nie narzekam, czasami nawet się zachwycam - o np TU się zachwycałam tym, co grano w WOKu:)

środa, 10 lutego 2016

dwa sezony w dwa wieczory


Jeśli akurat nie szusujecie na nartach w Aspen to nie ma innej lepszej rozrywki na zimowe wieczory niż dobry serial, wiadomo. Wydawać by się mogło, że to rozrywka najdalsza obcowaniu z muzyką klasyczną, ale znalazłam dwie perełki, które oba tematy łączą - dwa seriale z muzyką klasyczną w tle. Flesh and Bone o młodej dziewczynie zaczynającej karierę w nowojorskim balecie i Mozart w dżungli o ...młodej dziewczynie zaczynającej karierę w nowojorskiej filharmonii.

Historyjki teoretycznie podobne i tendencyjne i nieodkrywcze, ale przecież szukamy rozrywki! Nie muszą to być traktaty filozoficzne. Mimo podobnego zarysu fabuły to dwa zuuupełnie różne klimaty - Flesh and Bone dość mroczny, a Mozart - porządny kawałek rozrywki - kolorowy, miły, taki przy którym można się pośmiać, gdzie filharmonicy traktują się jak rodzina, a imprezują raczej jak rockendrolowcy czy hipisi (w pierwszym odcinku gra w butelkę w wersji dla muzyków jest powalająca! a w drugim sezonie warto zobaczyć, jakie narkotyczne wizje mają dyrygenci ;D ). We Flesh and Bone młoda dziewczyna trafia w branżowe bagienko, gdzie nikt z zespołu jej z otwartymi ramionami nie wita i musi swoje wywalczyć, do tego mroczna tajemnica i apodyktyczny choreograf (całkiem mocny punkt całego serialu swoją drogą).  Skoro już przy męskich mocnych punktach jesteśmy - w Mozarcie młody dyrygent (znajoma twarz jeśli ktoś oglądał Złe Wychowanie czy Amorres Perros) chętniej złamie wszelkie konwenanse i zasady niż włoży się w garnitur, żeby było mało -przyjeżdża na próby na rowerze razem ze swoją papugą. Istny cyrk. I to chodzi - szaleństwo, pasja i dobre emocje. To właśnie jest w Mozarcie - sam scenariusz nie jest może najwyższych lotów, ale reżyseria i plejada znanych hollywoodzkich aktorów robi wrażenie - bo aktorów tam grających kojarzy się z Mechanicznej Pomarańczy, Angielskiej Roboty, czy jak już wcześniej było - Amores Perros. 
Mozart ma jeszcze jedną przewagę - duuużo więcej muzyki klasycznej - właściwie cała ścieżka dźwiękowa jest oparta na klasykach (choć w rozmowach bohaterów padają "awangardowe" nazwiska Cage i  Reich) i można się bawić w zgadywanki oglądając - co właśnie słyszymy.
zdecydowanie lepiej bawiłam się przy Mozarcie, choć mroczne kulisy nowojorskiego baletu też są wciągające. Polecam oba.

A spoza "branżowych" muzycznych moimi hitami są:
The Knick
Utopia
Mr. Robot
Orange is a new Black
uprzedzam -świetnie zrobione, wciągają i nie wypuszczają tak łatwo.

Mozart w dżunglii












Flesh and Bone

niedziela, 3 stycznia 2016

rachunek sumienia

Przy podsumowaniach roku i na początku nowego ten tekst jakoś nabiera mocy - i dobrze, że przeleżał ponad miesiąc. bardziej pasuje do przełomu roku niż końca listopada, kiedy został napisany.

Dość przerażająco pewnie zabrzmi skrót pewnego wieczoru piątkowego w Warszawskiej Operze Kameralnej  bo obrazek na pierwszy rzut oka wglądał tak: łysa śpiewaczka z dość cyniczną i zgorzkniałą manierą śpiewała po niemiecku moralizujące Siedem Grzechów Głównych Bertolda Brechta do muzyki Kurta Weilla. tak - łyska śpiewaczka, po niemiecku, moralizatorsko.

zdj. InSpatium

Sama bym się przeraziła gdyby mi to ktoś opowiedział, ale ja moi drodzy tam byłam i wyznać muszę, iż ubolewam, że po 30 minutach nastąpił koniec. I że z chęcią bym tę przygodę powtórzyła. Można by się czepiać nieco tego, co na scenie się działo poza siedzącą w fortelu śpiewającą. Bo poza nią reszta mogłaby dla mnie nie istnieć - nie upieram się przy tym jakoś stanowczo, ale jednak, za dużo mi było tych wijących się ciał. A to, co głosem było tworzone i jak ten Kurt Weill został zaśpiewany!! Nic mnie tak nie porwało do czasu Zamku Sinobrodego w TWON.
Można by przypuszczać, że to kwestia nie śpiewaczki, a treści - historii młodej dziewczyny, która poznaje świat i życie i coraz bardziej właśnie... gorzknieje, staje się cyniczna, chciwa, zachłanna i bezwzględna. Nie będę się wypierać, że mnie ta historia poruszyła. Ale jest ona sformułowana na takim poziomie ogólności, że może dotyczyć dziewczyny każdej. I każda dziewczyna zobaczyć to powinna. Szamotanie się między ciałem a uczuciem, między świetlaną karierą a tęsknotami. Taki rachunek sumienia raz na jakiś czas zdrowo jest sobie zrobić. I przypomnieć sobie finałowe "NIE ZMARNUJ MŁODOŚCI"
I zdecydowanie jest to nr 1 wszystkiego, co w 2015 roku słuchać i oglądać mi się zdarzyło!

LINK  jest chyba wersją najbliższą tego, jak Siedem Grzechow Głównych wybrzmiało w WOKu, choć jakością nie powala.

czwartek, 19 listopada 2015

muzyka dla analityka

steve reich, koncentracja

Ekonomiści, bankowcy, analitycy maści wszelkiej rzadko uchodzą za istoty uduchowione. Nie bez przyczyny – przynajmniej kilkuletni  „trening” na uczelni ekonomicznej dotyczący pragmatyzmu, efektywności i skupienie na celu dość skutecznie wypiera myślenie o świecie w kategoriach estetyki.. wiem, bo sama to przechodziłam.

Nie wiem jakim cudem udało mi się uchować, jakim cudem odróżniam Szostakowicza od Verdiego, ale jakoś mi się udało. Więcej – sądzę, że ta wiedza w życiu analityka pomaga.

Bo jak trzeba spędzić kilka dni i przebrnąć przez miliony rekordów danych, wyłuskać z nich coś sensownego, przygotować raporty, analizy i zestawienia to po pierwsze TRZEBA SIĘ SKUPIĆ, a to wbrew pozorom nie jest łatwe na „ołpenspejsie”, nawet mając swoje własne biuro, nawet pracując w domu dobrze mieć coś, co pomorze się skupić. Można ćwiczyć techniki medytacyjne, można wspomagać się tym, co poleci miła aptekarka, ale można też włączyć muzykę.  Na jakiejś rozmowie rekrutacyjnej nawet usłyszałam, że „to DOBRZE (dobrze?! wtf?!), że potrafię się wsłuchać i zrozumieć muzykę klasyczną bo to znaczy, że mam dość cierpliwości by się wczytać i zrozumieć liczby”.

Nietrudno znaleźć wyniki badań (oczywiście, że amerykańskich naukowców), że muzyka pomaga w skupieniu – ma być to muzyka, która odgrodzi od otaczających dźwięków, ale  z drugiej strony nie będzie inwazyjna i nie będzie rozpraszać bo umysł „przeskakujący” między skupieniem nad pracą a muzyką męczy się jeszcze bardziej (więc teoretycznie rap, techno, pop, disco odpadają). Ma być nieinwazyjnie. Na wszelkich playlistach „intense studying” i „music to focus” króluje Mozart, ale, że jego nazwisko rymuje mi się z angielskim „fart” to sobie podaruję, poza tym to zbyt banalne…przedstawię Wam Pana, którego ja męczę, kiedy wspomagacze koncentracji są mi niezbędnie potrzebne – Steve Reich.
 
 

Jego monotonnie pulsacyjne dźwięki idealnie tworzą barierę przed światem zewnętrznym, a (tym razem wcale nie pejoratywna!) monotonia pozwala nam utrzymać muzykę „z tyłu głowy” i nie przeszkadza nam w skupieniu nad zadaniem. Można też odruchowo pomachać nóżką ;)
Reich był też często przywoływany w kontekście tegorocznej edycji Warszawskiej Jesieni i pojawienia się pojęcia Dynamistatyka – bo taki jest właśnie Reich – niby dźwięki płyną, niby się zmieniają, ale w warstwie rytmu i długości dźwięków istnieje taka jednorodność, że jednocześnie mamy wrażenie, że nic się nie zmienia. Stałe zmienności, zmienna stałość. I dość szczególne przeżycia estetyczne.





A tak naprawdę to jest jeszcze inna przyczyna, dla której uważam to, co pisał Reich za muzykę ciekawą dla analityków, czy innych umysłów ścisłych – tak samo jak Stockhausen i Nono – pisał swoja muzykę nie tyle dla wzbudzenia w odbiorcy emocji – muzyka jest wynikiem metodycznej pracy, eksperymentów, poszukiwania, negowania tradycyjnych technik kompozytorskich. Ale więcej o tych eksperymentach – poddanie muzyki prawu serii, traktowanie muzyki/dźwięków jako punktów, pierwsze eksperymenty z elektroniką, utwory grane wg wykresów giełdowych, czy muzyczne eksperymenty na roślinach O.O – to może następnym razem.


Teraz muszę  zrobić raport…


no dobrze dorzucę jeszcze to - trochę pewnie perwersyjnie, ale naprawdę pomaga się skupić, odciąć i odpłynąć. mam nadzieję, że nie tylko mi...
 
 
 

piątek, 13 listopada 2015

3 kroki do polubienia muzyki poważnej

classical music


Tak wiem – nigdy nie lubiliście, nie podoba Wam się i już. Ale mam propozycję – przynajmniej spróbujcie. Bo to nie jest tak, że muzyka muzyce równa i albo się polubi albo nie. Muzyka poważna wymaga skupienia, trzeba się z nią obyć, trzeba NAUCZYĆ SIĘ jej słuchać. Niestety polska edukacja muzyczna jest jaka jest i w szkole nikt nie sprawił, że pokochaliśmy Szostakowicza, więc albo jesteś profesjonalnym muzykiem, albo w domu od dziecka słyszałeś klasykę bo rodzicie Cię "katowali", albo cała praca dopiero przed Tobą...  A zacząć trzeba od rzeczy łatwiejszych. Więc proponuję 3 proste kroki do polubienia muzyki poważnej, jeśli po tym eksperymencie powiecie, że nie, dalej Was nie ujmuje – nie będę się upierać i naciskać.


 1- muzyka filmowa – tak tak, nie zawsze sobie to uświadamiamy, ale to często muzyka nagrywana przy udziale potężnych orkiestr. Nazwiska Ennio Morricone, Hans Zimmer brzmią znajomo? Albo nie szukając daleko – Lorenz, czy Preisner. Może by od nich zacząć? Dobre głośniki, lampka wina, wspominając ulubione filmy, albo do samochodu na długie trasy ( muzyka z westernów jest najlepsza na takie wyprawy ;) )


2- klasyka klasyki  - spodobał się Zimmer? Muzyka z „Gladiatora” przyprawia Cię o przyjemny dreszcz na plecach? O to chodziło! to teraz podniesiemy poprzeczkę trochę wyżej. Choć wciąż przyjemnie będzie – Mozart, Vivaldi, Verdi, Puccini. Taki pop muzyki klasycznej. Łatwy i przyjemny.  Możemy się zacząć zbierać za opery,  theoperaplatform.eu będzie pomocna, albo po prostu bilet do tej najbliższej – takie tytuły, jak Tosca, Aida, evergreeny, od których można zacząć – nie zmęczą, może nawet zabrzmią znajomo. A wyjść z domu zawsze fajnie..
3 – głęboka woda - wszystkie operowe evergreeny zaliczone? Mozarta nucicie pod prysznicem? No to już możemy zaczynać fikołki, Chopin, Lutosławski, Penderecki z okresu sonorystycznego, czy nawet Stockhausen albo Xenakis.  Enjoy!
Wersja dla fanów techno – zanim zabierzecie się za punkt 1 to proponowałabym wcześniej  wyłączyć prąd i przypomnieć sobie jak brzmią prawdziwe instrumenty i dźwięki nieprodukowane komputerowo. Zaczęłabym od albumów unplagged – Metalica? Hey? Nirvana? Cokolwiek, gdziekolwiek słychać żywe instrumenty. Potem płynnie do punku pierwszego i dalej :)