niedziela, 18 października 2015

opera współczesna - z czym to się je?


don giovanni, powder her face, ades, mozart
górne zdjęcie - DonGiovanni w reż. Stephena Lawless, Canadian Opera;
dolne zdjęcie: Powder Her Face, w reż. M.Trelińskiego, dostępna na theoperaplatform.eu

 
Właściwie ten post mogłabym ograniczyć do powyższej nieudolnej ilustracji. Z grubsza przekazuje wszystko, co chciałam – 90% społeczeństwa na myśl operze wyobraża sobie średnio dynamiczne widowisko, w którym występują dziwnie ubrani ludzie i krzyczą. Jest też głęboko przekonane, że "za udział w takiej szopce trzeba zapłacić jak za zboże" - taki ciąg skojarzeń: szopka, zboże, logiczne i oczywiste prawda? Z mitem cen już się rozprawiałam wcześniej (w tym sezonie DA SIĘ zakupić bilet na koncert dyrygowany przez Pana  Pendereckiego za 10 złotych – tak, dziesięć)

Co do inscenizacji – Panie i Panowie, uprzejmie donoszę, że o ile z muzyką  Dzieł Wielkich raczej niewiele zrobimy, to wizualnie i w warstwie inscenizacyjnej dzieje się coraz więcej i coraz ciekawiej. Dzieje się to w kinie, w teatrze, więc i w operze. Możemy się zżymać na erę indywidualizmu, podkreślania swego istnienia, ekspansji ego (pompowanego lajkami na fejsie, czy rosnącymi statystykami kliknięć na blogu, khy khy), ale też dzięki erze indywidualizmu mamy twórców, którzy mają odwagę przygotować Halkę Moniuszki, czy Don Giovanniego Mozarta  nie wg utartych standardów, nie tylko lekko je modyfikując, ale wręcz postawić na głowie. Zapewne w większości przypadków wprawiając w osłupienie i konsternację krytyków – bo jakże to tak, wiekowe dzieło bezcześcić! Skoro jego autor „wielkim poetą był”. Ano tak to.

Kolejna zmiana: już nie ten śpiewak z głosem ośmiooktawowym jest centrum przedstawienia operowego, a właśnie inscenizator, reżyser. Nie twierdzę, że Maria Callas by dziś kariery nie zrobiła, absolutnie. Twierdzę jedynie, że musiałaby poszerzyć swój warsztat o umiejętności aktorskie. Teatr tożsamości i serii podobnych do siebie inscenizacji już nie ma szans się obronić, publiczność przesiąknięta tempem życia, ilością bodźców potrzebuje ciągle nowego i nowego, zaskakiwania i pobudzania ciekawości. Nikt się nie pofatyguje na kolejną Traviatę wystawioną w strojach z epoki i z mało charyzmatycznymi śpiewakami. Potrzeba tę Traviatę odkryć na nowo – osadzić w innej epoce, innym kontekście społecznym, z innej perspektywy spojrzeć na bohaterów, zdekonstruować, a potem zbudować na nowo. Oczywiście nastręcza to potem problemów interpretacyjnych, bo i jak porównać różne wersje, jak badać to, co w operze powstaje? Jak szukać wspólnych mianowników? Ale wybaczcie – to problem krytyków i akademików – niech oni się martwią, publiczność chce dobrych spektakli.

Tyle w temacie evergreenów. A nowopowstające opery? 
Nic odkrywczego nie powiem – jak papierek lakmusowy odbijają nastroje i opisują świat współczesny. Historie dalej są proste (to operowy constans), ale dotykają mocniejszych tematów, kiedyś nie do pomyślenia. Rozwiązła księżna, mrucząca arię „fellatio”? zapraszam na „Powder Her Face” Adesa. Mniejszości seksualne? Proszę bardzo – Peter Eotovos i „Anioły w Ameryce”, można było niedawno we Wrocławiu oglądać. Warstwa muzyczna – wiadomo, technologie, media, zacieranie granic gatunków i form, to tez się odbija i rezonuje w operze – "Czarodziejska Góra" Mykietyna – czy tam choć jeden żywy muzyk zaangażowany? Ano nie.

Mnie to nawet cieszy. Nie wiem, czy stało się to z konieczności, by przetrwać, czy naturalnie, ale zmiany i odejście od historycznie uwarunkowanych inscenizacji jest ukłonem w stronę odbiorcy. I wielką szansą na utrzymanie go przy sobie. Otwarciem opery na odbiorcę.

Następny krok – wyjście ze świątyń. Czekamy!

tak - to jest zdjęcie z opery i tak - jest na nim Batman. I Jackie Kenndy, ale bardziej z tyłu :) "Requiem dla Ikony" w ramach Projekt P w 2015, źródło: teatrwielki.pl











2 komentarze:

  1. Bo klasyka jest obrzydliwie, wręcz nieprzyzwoicie tania. Za Jana Lisieckiego przyjeżdżającego do Poznania z koncertami fortepianowymi Beethovena zapłaciłem 40 zł. Za dwa koncerty (piątek i sobota). A za tydzień posłucham live w Gdańsku Dave Matthews Band. Za jedyne 390 zł. Oczywiście cieszę się, że za bilety na koncerty muzyki klasycznej nie muszę płacić takiego majątku. Ale jednakowoż czasami trochę mi głupio...

    OdpowiedzUsuń
  2. a to jest w ogóle ciekawy temat z dochodami z biletów i płacami muzyków przy okazji. Jakiś czas temu czytałam, że ich dochody - już tu nie mówię o gościnnie występujących, ale etatowych filharmonikach np - zupełnie nie są powiązane z wynikami finansowymi instytucji. W przypadku deficytów fajne zabezpieczenie, ale co, gdy bilety się wyprzedają na niektóre koncerty pół roku wcześniej, sale wypełnione, pełen sukces, a muzycy na najniższej krajowej? ktoś to ogarnia? Bo nie wierze, ze wszystkie polskie szacowne instytucje kultury są deficytowe - chociażby, jak czytam o liczbach po otwarciu siedziby NOSPR i NFM

    OdpowiedzUsuń